niedziela, 19 stycznia 2014

Od Shell

 - Co ty wyrabiasz? - wrzasnęłam, widząc Alicję pochyloną nad Jackiem z martwym królikiem w ręku.
 - Czego od niej chcesz, przynajmniej już nie boli… - zaczął Jack, ale szybko zgiął się z bólu. Upadł z powrotem na trawę, nie mogąc ruszyć nogą. Jęczał i zawodził, a Alicja patrzyła na niego z szerokimi oczami ze strachu.
 - Co mu dałaś? - naskoczyłam na nią? Wtrącała się w moje leczenie. Kuracja jest długa, ale efektywna.
 - Wyjęłam mu kule…
 - Sprawdziłaś, czy nie były zatrute? - wystarczyło, że spuściłam ich z oczu na dwie minuty. Ugh…
 - Zatrute? Pewnie, że tak…
 - I były?
 - Er…
 - Brawo. Aa… gdzie ona jest? Trudno, weź go przytrzymaj.
 - A co ja jestem? Toć nie chcesz pomocy!
 - Dziewczyny… - wyjęczał kapitan. - Proszę…
Alicja wyprostowała jego nogę, pokazała mi szew. Załamałam ręce.
 - Królik? Trzeba było świnię upolować, królik się nigdy nie przyjmie. W ogóle co to za polityka, wszywać w rany zwierzęce mięso?
 - Na Martę działało.
 - Bo Marta była inna! Trzymaj go…
Jack krzyczał z bólu, gdy wyciągałam mu toksyczne wkłady. Dziury po kulach faktycznie były pokaźne, ale powlekane nici powinny dać sobie z nimi radę.
 - Daj mu to do picia. - zwróciłam się do dziewczyny z flaszką podrasowanego spirytusu, drugą ręką wciąż zajmując się raną.
 - Alkohol tu nie pomoże… - zaczęła się mądrzyć.
 - RÓB, CO MÓWIĘ! To nie syrenka, abyś mogła swoimi sztuczkami wkręcać jej króliczki w ścięgna!
 - Przynajmniej mógłby chodzić!
 - Na pewno, jeśli załatwiłabyś mu protezę.
 - Auaa! - przerwał nam Jack. Alicja napoiła go syropem, a ja wyczyściłam mu rany wacikiem nasączonym wodą z fontanny młodości. Jednym z ostatnich, jakie mi zostały. Mężczyzna krzyczał, ale Alicja wprawnie tłumiła jego zawodzenie napojem.
 - Dobra, nie ruszaj już więcej szyn. - powiedziałam, zaszywając ranę. Jack był wykończony, ale znów na drodze do wyzdrowienia. - Dobrze wyjęłaś kule, na szczęście nie była jakoś zaczarowana ani zatruta.
 - Wiem, że dobrze. - wtrąciła.
 - Ale na Bogów, nie baw się więcej w chirurga. Zostaw to uzdrowicielce.
Alicja odeszła, mamrocząc pod nosem przekleństwa. Coś na mnie szykowała. Razem z jej kolegą zabraliśmy leżącego do statku.
 - Jak cię zwą, towarzyszu? - zagadnęłam, uginając się pod ciężarem półmiska.
 - Feliks jestem… a ty, uzdrowicielko?
 - Mishaeline. Ale wszyscy mówią mi Shell.
Gawędziliśmy jeszcze przez jakiś czas, a kapitan dochodził do siebie. Na statku wzięłam go do sterylni, pod pokładem, rozpakowałam skrzynkę i zaczęłam bawić się z jego nogą. Muszę przyznać, że Jack był bardzo dzielnym pacjentem - pozwolił mi robić, a ja delikatnie z pomocą magii łączyłam jego ścięgna, wypełniałam zawiasy i zszywałam mięśnie. Gdy wyszłam, kapitan spał na hamaku, a ja byłam cała brudna od krwi i potu. Rzuciłam się na prycze i przespałam kolację. Wstałam, ogarnęłam się i zeszłam na dół dopiero, gdy załoga zebrała się, aby obejrzeć skarby.
Ktoś sklecił rannemu fotel na kółkach, aby mógł się przemieszczać.
 - Shell, czy ja… - zaczął na początku.
 - Zabieg przeszedł pomyślnie, są duże szanse, że za jakieś… dwa tygodnie… może trochę dłużej, ale pewnie będziesz chodził. - uśmiechnęłam się ponuro. - Ale niech nikt tego kolana nie tyka.
 - Dzięki, kapłanko. Dzięki.
Stanęliśmy wokół stołu, na którym leżała skrzynia, trochę skarbów i tajemnicza włócznia, która wcale włócznią się nie wydawała.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz