- Co ty wyrabiasz? - wrzasnęłam, widząc Alicję
pochyloną nad Jackiem z martwym królikiem w ręku.
- Czego od niej chcesz, przynajmniej już nie
boli… - zaczął Jack, ale szybko zgiął się z bólu. Upadł z powrotem na trawę, nie
mogąc ruszyć nogą. Jęczał i zawodził, a Alicja patrzyła na niego z szerokimi
oczami ze strachu.
- Co mu dałaś? - naskoczyłam na nią? Wtrącała
się w moje leczenie. Kuracja jest długa, ale efektywna.
- Wyjęłam mu kule…
- Sprawdziłaś, czy nie były zatrute? -
wystarczyło, że spuściłam ich z oczu na dwie minuty. Ugh…
- Zatrute? Pewnie, że tak…
- I były?
- Er…
- Brawo. Aa… gdzie ona jest? Trudno, weź go
przytrzymaj.
- A co ja jestem? Toć nie chcesz pomocy!
- Dziewczyny… - wyjęczał kapitan. -
Proszę…
Alicja
wyprostowała jego nogę, pokazała mi szew. Załamałam ręce.
- Królik? Trzeba było świnię upolować, królik
się nigdy nie przyjmie. W ogóle co to za polityka, wszywać w rany zwierzęce
mięso?
- Na Martę działało.
- Bo Marta była inna! Trzymaj go…
Jack krzyczał z
bólu, gdy wyciągałam mu toksyczne wkłady. Dziury po kulach faktycznie były
pokaźne, ale powlekane nici powinny dać sobie z nimi radę.
- Daj mu to do picia. - zwróciłam się do
dziewczyny z flaszką podrasowanego spirytusu, drugą ręką wciąż zajmując się
raną.
- Alkohol tu nie pomoże… - zaczęła się
mądrzyć.
- RÓB, CO MÓWIĘ! To nie syrenka, abyś mogła
swoimi sztuczkami wkręcać jej króliczki w ścięgna!
- Przynajmniej mógłby chodzić!
- Na pewno, jeśli załatwiłabyś mu protezę.
- Auaa! - przerwał nam Jack. Alicja napoiła go
syropem, a ja wyczyściłam mu rany wacikiem nasączonym wodą z fontanny młodości.
Jednym z ostatnich, jakie mi zostały. Mężczyzna krzyczał, ale Alicja wprawnie
tłumiła jego zawodzenie napojem.
- Dobra, nie ruszaj już więcej szyn. -
powiedziałam, zaszywając ranę. Jack był wykończony, ale znów na drodze do
wyzdrowienia. - Dobrze wyjęłaś kule, na szczęście nie była jakoś zaczarowana ani
zatruta.
- Wiem, że dobrze. - wtrąciła.
- Ale na Bogów, nie baw się więcej w chirurga.
Zostaw to uzdrowicielce.
Alicja odeszła,
mamrocząc pod nosem przekleństwa. Coś na mnie szykowała. Razem z jej kolegą
zabraliśmy leżącego do statku.
- Jak cię zwą, towarzyszu? - zagadnęłam,
uginając się pod ciężarem półmiska.
- Feliks jestem… a ty, uzdrowicielko?
- Mishaeline. Ale wszyscy mówią mi Shell.
Gawędziliśmy
jeszcze przez jakiś czas, a kapitan dochodził do siebie. Na statku wzięłam go do
sterylni, pod pokładem, rozpakowałam skrzynkę i zaczęłam bawić się z jego nogą.
Muszę przyznać, że Jack był bardzo dzielnym pacjentem - pozwolił mi robić, a ja
delikatnie z pomocą magii łączyłam jego ścięgna, wypełniałam zawiasy i zszywałam
mięśnie. Gdy wyszłam, kapitan spał na hamaku, a ja byłam cała brudna od krwi i
potu. Rzuciłam się na prycze i przespałam kolację. Wstałam, ogarnęłam się i
zeszłam na dół dopiero, gdy załoga zebrała się, aby obejrzeć skarby.
Ktoś sklecił
rannemu fotel na kółkach, aby mógł się przemieszczać.
- Shell, czy ja… - zaczął na początku.
- Zabieg przeszedł pomyślnie, są duże szanse,
że za jakieś… dwa tygodnie… może trochę dłużej, ale pewnie będziesz chodził. -
uśmiechnęłam się ponuro. - Ale niech nikt tego kolana nie tyka.
- Dzięki, kapłanko. Dzięki.
Stanęliśmy wokół
stołu, na którym leżała skrzynia, trochę skarbów i tajemnicza włócznia, która
wcale włócznią się nie wydawała.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz