niedziela, 27 października 2013

Od Ediego

W głowie przez cały czas tłukło mi się jedno pytanie: "Kim jest Jack i co Martusia ma do niego?".  No dobra, to są dwa. Ale zawsze.
Wyruszyliśmy do dżungli. Jeśli za coś kocham moją wyspę, to za to, że jest długa i wąska - jej południowe krańce sięgają równika, w północne - koła podbiegunowego. Nie mam pojęcia, dlaczego ludzie mówią na nią "lodowa" - większa powierzchnia jest przecież ciepła, prawie tropikalna.
Szedłem za Maleńką i prawie dotrzymywałem jej kroku. Myślałem nad tym, czy gniewa się, że przehandlowałem jej kompas…
 - Marta, słuchaj… - zatrzymałem ją i wyjąłem z kieszeni klejnot z kompasu. - Czy to była ważna część?
 - Dałeś Calypso niekompletny kompas? - spojrzała na mnie z podziwem. Odsunęła się kawałek, po czym uradowana zaczęła biec w moją stronę. Skoczyła - złapałem ją w powietrzu i przytuliłem. - Jak fantastycznie! Nie będzie mogła go używać!
 - Ale również przyczepi się do nas, jak rzep psiego ogona. Będzie próbowała się zemścić. - zauważyłem.
 - I co z tego? Ty nas przecież obronisz!
Zdecydowanie wolałem tę Martę od tej obłożonej klątwą.
Przeszliśmy przez dżunglę i na około wracaliśmy do lodowego pałacu. Idąc przez plażę usłyszeliśmy rozmowy i tętent kopyt.
 - Skubani! Ukradli moje konie. - zakląłem pod nosem.
 - Cii! Jeszcze nas usłyszą!
Schowaliśmy się w krzakach. Kilkanaście metrów od nas jechała grupka ludzi i kobieta z głową konia. Na jednym siodle z opalonym mężczyzną jechała zemdlała Kerte. Oprócz nich wokół były same dziewczyny. "Co za babiniec" - pomyślałem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz