W głowie przez
cały czas tłukło mi się jedno pytanie: "Kim jest Jack i co Martusia ma do
niego?". No dobra, to są dwa. Ale
zawsze.
Wyruszyliśmy do
dżungli. Jeśli za coś kocham moją wyspę, to za to, że jest długa i wąska - jej
południowe krańce sięgają równika, w północne - koła podbiegunowego. Nie mam
pojęcia, dlaczego ludzie mówią na nią "lodowa" - większa powierzchnia jest
przecież ciepła, prawie tropikalna.
Szedłem za Maleńką
i prawie dotrzymywałem jej kroku. Myślałem nad tym, czy gniewa się, że
przehandlowałem jej kompas…
- Marta, słuchaj… - zatrzymałem ją i wyjąłem z
kieszeni klejnot z kompasu. - Czy to była ważna część?
- Dałeś Calypso niekompletny kompas? -
spojrzała na mnie z podziwem. Odsunęła się kawałek, po czym uradowana zaczęła
biec w moją stronę. Skoczyła - złapałem ją w powietrzu i przytuliłem. - Jak
fantastycznie! Nie będzie mogła go używać!
- Ale również przyczepi się do nas, jak rzep
psiego ogona. Będzie próbowała się zemścić. - zauważyłem.
- I co z tego? Ty nas przecież obronisz!
Zdecydowanie
wolałem tę Martę od tej obłożonej klątwą.
Przeszliśmy przez
dżunglę i na około wracaliśmy do lodowego pałacu. Idąc przez plażę usłyszeliśmy
rozmowy i tętent kopyt.
- Skubani! Ukradli moje konie. - zakląłem pod
nosem.
- Cii! Jeszcze nas usłyszą!
Schowaliśmy się w
krzakach. Kilkanaście metrów od nas jechała grupka ludzi i kobieta z głową
konia. Na jednym siodle z opalonym mężczyzną jechała zemdlała Kerte. Oprócz nich
wokół były same dziewczyny. "Co za babiniec" - pomyślałem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz