niedziela, 10 listopada 2013

Od Kerte

Dryfowaliśmy w przestworzach przez wiele dni. Szukaliśmy lądu lub jakiegoś statku na morzu. Ja stałam za sterem, Marcel starał się ogarnąć całą resztę. Na noc się zmienialiśmy.

Któregoś dnia zagadnęłam Marcela:

 - A gdyby tak po powrocie nie wracać na morze?

Beduin spojrzał na mnie zdziwiony.

 - Co masz na myśli, skarbie?

 - No wiesz, zabrać Jonatana od Jacka, bo na pewno mu przeszkadza i otworzyć jakąś firmę kupiecką, zamieszkać w willi i ustabilizować się. Zakotwiczyć…

 - Ale ty kochasz morze!

Moje oczy się zaszkliły. Tego było po prostu za wiele. Chciałam odpocząć. Razem z Jonatanem. Od statków. Od morza. Od wspomnień związanych z Jackiem.

 - Tak będzie lepiej, Tehtar. Naprawdę.

 - Dobrze. Jedziemy po Johnnego.

Marcel ustawił kurs na wyspę Eddiego. Nie mogli odpłynąć daleko.

Dotarliśmy do nich w przeciągu trzech kolejnych dni. Znajdowali się na dziwnym statku z kobietą bez ust na dziobie. Aarona, Jack, Jonatan… i ktoś jeszcze. Jakiś mężczyzna. Niedaleko nich wzburzały się fale. Ogromna macka wychynęła z wody.

 - Kraken, Kerte! - zawołał Jasnooki. Nie musiał tego mówić.

Załoga zdecydowanie nie była przygotowana na atak. W pewnym momencie stwór rzucił się na okręt i połamał maszt. Na chwilę zniknęli pod falami, aby zaraz potem wypłynąć ociekając wodą. Ośmiornica przyssała się do bakburty. Byli w sytuacji bez wyjścia. Nie mieli szans ucieczki… chyba że…

 - Marcel, zniż nas!

 - Oszalałaś, zginiemy!

 - ZNIŻ, powiedziałam! - krzyknęłam na Beduina. Gdy byliśmy wystarczająco blisko, spuściłam prowizoryczną drabinę. Aarona z Jonatanem dryfowali na jakieś desce, Jack próbował ocalić statek, a tajemniczy mężczyzna mu pomagał. Złapałam Aaronę wpół, a ona trzymała małego. "Kerte…" - wysyczała wyczerpana, po czym zaczęła wdrapywać się z chłopcem na pokład. Gdy Beduin pokierował nas nad prawie-wrakiem, zawołałam na chłopaków. Złapali się drabiny i zaczęli wchodzić do góry, po czym wciągnęli mnie razem z liną.

 - Dzięki bogu… - wysapał Jack.

 - Mój statek! Mój kochany statek! - rozpaczał mężczyzna. Miał na sobie ciemne ubranie z kapturem. Nie widziałam go wcześniej. Aarona tymczasem nic nie mówiła, tylko zajmowała się płaczącym Jonem. Wyrósł. Podeszłam do nich i uklękłam. Chłopiec od razu przestał płakać.

 - Och, Jonatan… mój malutki. - wyszeptałam, po czym wzięłam go od Aarony na ręce. - To ty się nim zajmowałaś, prawda? Dziękuję, ten stary wilk morski nic nie potrafi zrobić dobrze. - zwróciłam się do niej.

 - Drobiazg. Mały jest cudowny. - uśmiechnęła się. Wyczułam, że był to uśmiech sztuczny. Wyraźnie jej się nie podobało, że go zabieram.

Wróciłyśmy do chłopaków. Zaczęli się zapoznawać.

 - A więc ty jesteś Marcel… - mówił Jack. - Cóż, z tego co wiem, byłeś w nieco innym… stanie.

 - Byłem martwy, to chciałeś powiedzieć? - zaśmiał się mój Beduin. Miał cudowny, perlisty śmiech. - Jesteś nie mnie zdziwiony niż ja!

 - A to jest Daeron. - powiedziała Aarona. Osobnik tylko zmrużył oczy. Ewidentnie mnie lustrował.

 - Jasnoocy… - wysyczał. - Mogłem się was spodziewać. Zawsze wyskakujecie w najmniej odpowiednim momencie. - Uderzyła mnie od niego szczera nienawiść, w najczystszej postaci i… coś jeszcze. Nieuchwytna emocja, podobna do sentymentu, albo głęboko schowanej rozpaczy, urazy. Marcel się skrzywił.

 - Uratowali nam dupy. - oburzyła się Aarona. Jack milczał. Był szczęśliwy, że pozbył się balastu w postaci dziecka.

 - Zejdźcie pod pokład się ogarnąć, powinno być tam coś dla was. Marcel, pokaż gościom ich pokoje. Chyba chwile tutaj zabawicie. - rzekłam. - Ty nie, Jack. Musimy pogadać.

 - Czego chcesz? - zapytał zirytowany, gdy przy nas nie było już nikogo. Aarona wzięła Jona ze sobą.

 - Wiem, że chłopak jest dla ciebie uciążliwy. Zabieram go…

 - Och, cudownie. Już myślałem…

 - Nie dałeś mi dokończyć - przerwałam mu. - To było nasze wspólne niedopatrzenie. Żądam alimentów.

 - Cz-czego? - kapitana aż zatkało.

 - Pieniędzy na utrzymanie go.

 - Jak?

 - Normalnie. Co miesiąc. Zostajemy z Marcelem na lądzie.

Jacka chyba rozbolała głowa, zaczął się masować.

 - Ile?

 - Pięćset marek. Powinno wystarczyć mu na szkołę.

 - Ile?! - był zły. Bardzo zły.

 - Zawsze możesz pracować dla nas. - uśmiechnęłam się perfidnie.

 - Co się z tobą stało, Kerte? Gdzie podziała się tamta dziewczyna, z którą upiłem się wtedy w karczmie? - załamał ręce.

 - Już jej nie ma, Jack. Zmieniłam się. Czy nie tego chciałeś? Śniłam o waszym życiu. O wyspie. O budowie. O Aaronie. Zostawiam wam wolną rękę. Ale płać za swój błąd, tak jak ja płaciłam na "Perle".

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz