Dryfowaliśmy w
przestworzach przez wiele dni. Szukaliśmy lądu lub jakiegoś statku na morzu. Ja
stałam za sterem, Marcel starał się ogarnąć całą resztę. Na noc się
zmienialiśmy.
Któregoś dnia
zagadnęłam Marcela:
- A gdyby tak po powrocie nie wracać na
morze?
Beduin spojrzał na
mnie zdziwiony.
- Co masz na myśli, skarbie?
- No wiesz, zabrać Jonatana od Jacka, bo na
pewno mu przeszkadza i otworzyć jakąś firmę kupiecką, zamieszkać w willi i
ustabilizować się. Zakotwiczyć…
- Ale ty kochasz morze!
Moje oczy się
zaszkliły. Tego było po prostu za wiele. Chciałam odpocząć. Razem z Jonatanem.
Od statków. Od morza. Od wspomnień związanych z Jackiem.
- Tak będzie lepiej, Tehtar. Naprawdę.
- Dobrze. Jedziemy po Johnnego.
Marcel ustawił
kurs na wyspę Eddiego. Nie mogli odpłynąć daleko.
Dotarliśmy do nich
w przeciągu trzech kolejnych dni. Znajdowali się na dziwnym statku z kobietą bez
ust na dziobie. Aarona, Jack, Jonatan… i ktoś jeszcze. Jakiś mężczyzna.
Niedaleko nich wzburzały się fale. Ogromna macka wychynęła z wody.
- Kraken, Kerte! - zawołał Jasnooki. Nie
musiał tego mówić.
Załoga
zdecydowanie nie była przygotowana na atak. W pewnym momencie stwór rzucił się
na okręt i połamał maszt. Na chwilę zniknęli pod falami, aby zaraz potem
wypłynąć ociekając wodą. Ośmiornica przyssała się do bakburty. Byli w sytuacji
bez wyjścia. Nie mieli szans ucieczki… chyba że…
- Marcel, zniż nas!
- Oszalałaś, zginiemy!
- ZNIŻ, powiedziałam! - krzyknęłam na Beduina.
Gdy byliśmy wystarczająco blisko, spuściłam prowizoryczną drabinę. Aarona z
Jonatanem dryfowali na jakieś desce, Jack próbował ocalić statek, a tajemniczy
mężczyzna mu pomagał. Złapałam Aaronę wpół, a ona trzymała małego. "Kerte…" -
wysyczała wyczerpana, po czym zaczęła wdrapywać się z chłopcem na pokład. Gdy
Beduin pokierował nas nad prawie-wrakiem, zawołałam na chłopaków. Złapali się
drabiny i zaczęli wchodzić do góry, po czym wciągnęli mnie razem z liną.
- Dzięki bogu… - wysapał Jack.
- Mój statek! Mój kochany statek! - rozpaczał
mężczyzna. Miał na sobie ciemne ubranie z kapturem. Nie widziałam go wcześniej.
Aarona tymczasem nic nie mówiła, tylko zajmowała się płaczącym Jonem. Wyrósł.
Podeszłam do nich i uklękłam. Chłopiec od razu przestał płakać.
- Och, Jonatan… mój malutki. - wyszeptałam, po
czym wzięłam go od Aarony na ręce. - To ty się nim zajmowałaś, prawda? Dziękuję,
ten stary wilk morski nic nie potrafi zrobić dobrze. - zwróciłam się do
niej.
- Drobiazg. Mały jest cudowny. - uśmiechnęła
się. Wyczułam, że był to uśmiech sztuczny. Wyraźnie jej się nie podobało, że go
zabieram.
Wróciłyśmy do
chłopaków. Zaczęli się zapoznawać.
- A więc ty jesteś Marcel… - mówił Jack. -
Cóż, z tego co wiem, byłeś w nieco innym… stanie.
- Byłem martwy, to chciałeś powiedzieć? -
zaśmiał się mój Beduin. Miał cudowny, perlisty śmiech. - Jesteś nie mnie
zdziwiony niż ja!
- A to jest Daeron. - powiedziała Aarona.
Osobnik tylko zmrużył oczy. Ewidentnie mnie lustrował.
- Jasnoocy… - wysyczał. - Mogłem się was
spodziewać. Zawsze wyskakujecie w najmniej odpowiednim momencie. - Uderzyła mnie
od niego szczera nienawiść, w najczystszej postaci i… coś jeszcze. Nieuchwytna
emocja, podobna do sentymentu, albo głęboko schowanej rozpaczy, urazy. Marcel
się skrzywił.
- Uratowali nam dupy. - oburzyła się Aarona.
Jack milczał. Był szczęśliwy, że pozbył się balastu w postaci dziecka.
- Zejdźcie pod pokład się ogarnąć, powinno być
tam coś dla was. Marcel, pokaż gościom ich pokoje. Chyba chwile tutaj zabawicie.
- rzekłam. - Ty nie, Jack. Musimy pogadać.
- Czego chcesz? - zapytał zirytowany, gdy przy
nas nie było już nikogo. Aarona wzięła Jona ze sobą.
- Wiem, że chłopak jest dla ciebie uciążliwy.
Zabieram go…
- Och, cudownie. Już myślałem…
- Nie dałeś mi dokończyć - przerwałam mu. - To
było nasze wspólne niedopatrzenie. Żądam alimentów.
- Cz-czego? - kapitana aż zatkało.
- Pieniędzy na utrzymanie go.
- Jak?
- Normalnie. Co miesiąc. Zostajemy z Marcelem
na lądzie.
Jacka chyba
rozbolała głowa, zaczął się masować.
- Ile?
- Pięćset marek. Powinno wystarczyć mu na
szkołę.
- Ile?! - był zły. Bardzo zły.
- Zawsze możesz pracować dla nas. -
uśmiechnęłam się perfidnie.
- Co się z tobą stało, Kerte? Gdzie podziała
się tamta dziewczyna, z którą upiłem się wtedy w karczmie? - załamał ręce.
- Już jej nie ma, Jack. Zmieniłam się. Czy nie
tego chciałeś? Śniłam o waszym życiu. O wyspie. O budowie. O Aaronie. Zostawiam
wam wolną rękę. Ale płać za swój błąd, tak jak ja płaciłam na "Perle".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz