Obudziłam się. Tak, obudziłam się. Przeżyłam poród. Czy to znaczy, że Jack naprawdę mnie kochał? Czy może była to wola Starszych, tak sprzeczna z tradycjami, do których przywiązywali nadzwyczajną wagę?
Uchyliłam lekko oczy. Nade mną stał Marcel… Zaczynały mi się przypominać ostatnie wydarzenia. Tehtar?
- Witaj, kochana. Jak dobrze cię widzieć. - uśmiechnął się.
- Och, Marcel…
- Cii… jesteś wyczerpana. Musisz odpoczywać.
- Gdzie Penelopa?
- Zabrała chłopca i odeszła…
- Co? Jak?! - zdenerwowałam się i poderwałam. Zaraz jednak z jękiem położyłam się znowu.
- Leż, skarbie! Odpoczywaj, nie dałaś mi dokończyć. - Beduin miał zatroskaną minę. - Kazała ci przekazać jak się obudzisz, że zabrała małego Jonatana do jego ojca… cokolwiek to znaczy.
Odetchnęłam z ulgą. Johny… ładne imię. Mały Johny… Starsi znają się na imionach. A nie jakaś tam Hertishia…
- Marcel… Dlaczego Tehtar?
- To moje prawdziwe imię… Przepraszam, że poznajesz je dopiero teraz, ale jakoś tak nigdy nie było okazji…
- Hertishia, miło mi… - uśmiechnęłam się słabo.
- Hertishia! Och, jak cudownie! - Marcel zapomniał się, podniósł mnie i wykonał obrót. W mojej głowie zakotłowało.
- Zwolnij, zwolnij… - wydukałam.
Przez następny tydzień tłukliśmy się po tej dziwnej krainie. Ja stopniowo nabierałam sił. Marcel często grał na skrzypcach, ja później przyłączyłam się - tworzyliśmy piękny duet. Oboje mieliśmy świadomość, że gdzieś tutaj znajduje się intruz. Jedliśmy to, co udało się przemycić Beduinowi z kuchni w krainie Calyspo. Gadaliśmy i wspominaliśmy dawne czasy. Wciąż nie dawało mi spokoju, w jaki sposób Marcel znalazł się w krainie cieni wiedźmy. Ale starałam się nie drążyć. Zmieniłam się. Cieszyłam się naszą zawieszoną wspólną egzystencją.
Któregoś dnia wędrówki doszliśmy do tajemniczych Kamiennych Ogrodów. Rosły w nich dziwne drzewa - na spodzie znajdowały się malutkie kamyki, a im wyżej się wznosiły, tym były większe. Naszym oczom ukazał się niecodzienny widok - jeden z górnych głazów po prostu oderwał się od reszty i odleciał.
- Jak cudownie leci… Chciałabym wzbić się w powietrze jak on. - powiedziałam bardziej do siebie niż do Marcela.
- Nic nie stoi nam na przeszkodzie, Kerte. - odpowiedział.
- Co masz na myśli?
- Zbudujmy statek. W ten sposób dostaniemy się do naszego świata - drogą powietrzną! Lotny kamień zostanie naszą siłą napędową.
- Ależ ty jesteś szalony, Marcel. Ale to może wypalić… - powiedziałam.
Zaczęliśmy kreślić plany.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz