- Oby. Nie możemy sobie pozwolić na więcej takich postoi. Jeśli zaatakują zanim dotrzemy do brzegu, możemy... mieć maluteńki - tu przejechałam ręką po gardle - problem.
- Po moim trupie. - złowieszczo uśmiechnął się Jack.
- No i przecież mamy jeszcze trochę dynamitu. - radośnie (i z lekka szalenie) rozciągnęłam usta w szerokim uśmiechu.
- Po naszym trupie! - przybiliśmy sobie piątkę. Shell skrzywiła się z dezaprobatą.
- Zachowujecie się jak dzieci. - powiedziała. - ale cóż... Na razie to nikomu nie zaszkodziło. - dodała łagodniej i odeszła.
Nagle przypomniałam sobie o Daeronie. Ups... Te bestie są przecież jadowite! W szczególny sposób...
Podbiegłam do krwawiącego mężczyzny. Araona trzymała go za rękę, a Shell mamrotała pod nosem:
- Nie... Zużyję zbyt dużo energii. Może coś innego...
- Mishell, nie wątpię w twoje zdolności. - uśmiechnęłam się promiennie i dygnęłam. - Ale jeśli w przeciągu godziny nie obłożymy mu ran rośliną zwaną veto caries, to zaczną gnić.
Araona zasłoniła ręką usta i wykrzywiła twarz. Shell nie okazała niczego po sobie, tylko skinęła głową.
- Gnić?!
- Tak, gnić. - lekko zniecierpliwiona odpowiedziałam Araonie. - Syreny z tych okolić mają niezwykle nieprzyjemną w skutkach ślinę.- Chcecie same go zabandażować czy ja mam to zrobić?
- Wolimy same.
- W takim razie zostawiam wam suszoną veto caris, a potem poradzicie sobie same. - oznajmiłam, podając lekarce zwinięte pęczki suszonego zioła. - Tylko nie przegapcie żadnej rany!
Wróciłam do Jacka, w końcu to jego najbardziej znałam z całej załogi, a poza tym całkiem nieźle się z nim rozmawia. I walczy.
(Jack? A może ktoś inny?)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz